środa, 27 marca 2024

WesolInO, czyli miało być tak pięknie...

Zakładając, że na ostatnim WesolInO pójdzie mi tak samo dobrze jak na FalInO, wzięłam ze sobą widownię, czyli Tomka. A niech sobie będzie świadkiem mojego triumfu - pomyślałam.
Biegać mieliśmy w tym samym miejscu, gdzie odbywają się biegi górskie, więc teren znany i dobrze już obiegany. Jednym słowem - bułka z masłem.

Start z niewielkiej górki.
 
Ruszyłam na azymut, prawie po kresce, a i tak niewiele brakowało, a nie znalazłabym lampionu. Nie przyuważyłam na mapie, że na końcu żółtego jest maleńki czarny kwadracik i w ogóle nie miałam zamiaru zaglądać do samowoli budowlanej w środku lasu. Na szczęście inny zawodnik pytając o swój punkt, wspomniał o tym w szałasie. Ufff. Upiekło mi się.
Teraz już uważniej patrzyłam na mapę i kolejne trzy punkty weszły bezproblemowo. Z piątki na szóstkę trzymałam się azymutu, ale niestety zaczęłam liczyć mijane ścieżki, a liczenie ścieżek u mnie zawsze wiąże się z problemami. Poza lasem nie mam problemów a arytmetyką, w lesie - owszem. Punktu zaczęłam szukać za wcześnie. Niby dołki były, ale ogólnie coś nie pasowało. Oprócz mnie w tym samym miejscu szukał też jakiś koleś, więc nie przyszło mi do głowy, że to nie to miejsce. W końcu postanowiłam namierzyć się od budynków, skoro łażenie po lesie nie przynosiło efektów.  Kiedy zbliżałam się do zabudowań już wiedziałam, że jestem o ścieżkę za wcześnie. Z tą wiedzą już nie miałam problemu ze znalezieniem lampionu.
 
O jedną ścieżkę za wcześnie.
 
Siódemka i ósemka znowu poszły dobrze, choć w drodze na ósemkę skręciłam nie w tę ścieżkę, co planowałam. Nie miało to jednak większego znaczenia, zwłaszcza, że szybko się zorientowałam. Wydawało mi się, że dziewiątka to już tylko formalność, bo przecież w tym miejscu nie sposób się zgubić. A jednak... Jak ktoś zdolny, to potrafi.  Niby wiedziałam, że powinnam zejść z głównej ścieżki, wiedziałam, że punkt jest u podnóża wydmy, a nie na górze, ale kompas niespecjalnie się sprzeciwiał mojemu kierunkowi biegu, no to sobie biegłam. Zaćmiło mnie całkowicie i mimo, że byłam w znanym sobie miejscu, miałam dokładną mapę, wiedziałam gdzie jestem, to w żaden sposób nie umiałam spożytkować swojej wiedzy. Takie coś mi się dawno nie zdarzyło. W końcu postanowiłam się poddać i lecieć na metę i dopiero po zejściu z wydmy odblokowało mnie i zajarzyłam gdzie ta dziewiątka. Ale czasu zmarnowałam tam co niemiara.

Niby łatwo, a trudno.

Na mecie czekał Tomek zdziwiony, że tak długo mi zeszło. No zeszło, zeszło... Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.
 
Meta.

Takie tam wspólne.
 
Mapa błędów i wypaczeń.

czwartek, 21 marca 2024

Ostatnie FalInO, które udowadnia, że życie jest niesprawiedliwe.

W sobotę na FalInO pojechałam sama, bo i po co ktoś miałby oglądać moje wyjątkowo nieudane w tym roku zmagania ze znanym terenem. Niby na pocieszenie (jeszcze przed wyruszeniem na trasę) dostałam dyplom, a nawet dwa, ale co jeden, to za gorsze miejsce.

Podsumowanie nieudanego sezonu.
 
Po zakończeniu oficjałki szybko zorganizowałam się do wyjścia na trasę i nawet o kompasie nie zapomniałam, bo go wcześniej wsadziłam do kieszeni. Biegnąc na pierwszy punkt (za kościołem) wybrałam wariant trasy i to nawet dość logiczny na pierwszy rzut oka. 
Dwa pierwsze punkty były w znanych miejscach i mogłam je brać z zamkniętymi oczami. Przy kolejnym pomogło mi błądzenie podczas któregoś poprzedniego etapu, bo dzięki temu teren miałam rozpracowany na maksa. Następny na azymut, po kresce, potem za Marzeną, ale nie specjalnie żeby mnie prowadziła, tylko co miałam z nią zrobić skoro biegła na ten sam punkt? Punkt z numerkiem 7 nie dość, że był oznaczony jako 2, to jeszcze stał źle, co nikomu specjalnie nie wadziło, bo był po prostu kawałek wcześniej. Kolejny to trójka - daleko, ale większość asfaltem, bo trzeba było przebiec przez teren zabudowany. Kolejne trzy punkty były w okolicy naszego dawnego domu i choć często zdarza mi się tam coś sknocić, to tym razem wszystko poszło idealnie. Ale też fakt, że punkty stały przy ścieżkach, widoczne z daleka. Po zaliczeniu ostatniego czekał mnie jeszcze tylko długi dobieg do mety, za to "moją" ulicą i nawet nie spieszyłam się, żeby sobie dokładnie obejrzeć co się zmieniło przez te lata kiedy już tam nie mieszkam.
Trasę tym razem pokonałam bez żadnych pomyłek, absurdalnych przebiegów, długich poszukiwań lampionów i innych takich. Jak widać uczę się powoli, ale skutecznie. Życie to jest jednak strasznie niesprawiedliwe. Jak runda zaliczana do wyniku, to ja robię głupoty, a jak taka poza konkursem, to idzie mi bezbłędnie. I tak - wygrałam w swojej kategorii. I co mi z tego?
 
Mój idealny przebieg.

czwartek, 14 marca 2024

ZAZU Tour w Kałuszynie z dobrą radą.

Do Kałuszyna pojechaliśmy we trójkę, przy czym Tomek robił tylko za kierowcę. Zaczęliśmy od fotki na mecie, czyli tak jakby od końca.
 
Już wiemy, gdzie mamy wrócić.
 
Mapa trochę mnie przeraziła długością trasy, szczególnie, że ta z poprzedniego dnia też nie należała do najkrótszych i plułam sobie w brodę, że nie chciało mi się tego szczegółu sprawdzić, tylko polegałam na Tomku. Postanowiłyśmy tradycyjnie z Agatą iść (a może i trochę biec) razem.

Startujemy.
 
Ruszyłyśmy od razu w krzaki, na azymut. Trzymałyśmy się go tak kurczowo, że poszłyśmy po kresce. Przy dwójce zaliczyłyśmy leciutką odchyłkę, która nie przeszkodziła nam w znalezieniu punktu, a potem kreska wróciła i trzymałyśmy się jej aż do piątki. Między czwórką a piątką znajdowało się pierwsze z licznych potencjalnie mokrych obniżeń, ale udało się je pokonać suchą nogą.
Po piątce wolałyśmy obejść gęstwinę niż się przez nią przedzierać, a na siódemkę nie mogłyśmy trafić. W sumie to zupełnie nie wiem dlaczego, bo nic aż tak trudnego tam nie było.

GPS kłamie - byłyśmy na siódemce!
 
Kolejne punkty wchodziły już gładko. Co jakiś czas spotykałyśmy Hanię, ale głównie przy punktach, a nie na trasie - ona chyba wybrała mniej azymutowy wariant przebiegu.
Po jedenastce stanęłyśmy przed dylematem - biec do dwunastki naokoło ścieżką, jak kilku facetów przed nami, czy dalej na azymut przez mokradła (nie wiadomo czy suche, czy mokre). Ja byłam skłonna obiec ścieżkami, ale niespodziewanie Agata wyraziła chęć pójścia na azymut. Tak mnie to zdziwiło, że bez słowa sprzeciwu wlazłam w krzaczory i potencjalne bagnisko, które na szczęście okazało się nie tak mokre na jakie wyglądało. Kawałek dalej, ku mojemu kolejnemu zdziwieniu, w oddali zobaczyłam Hanię, która też wybrała trudniejszy wariant. Takie to jesteśmy kobiety niezłomne.
Z trzynastki na czternastkę już odpuściłyśmy szaleństwa i pobiegłyśmy ścieżkami, ale potem już się tak nie dało i dopiero dobieg do mety (a i to tylko końcówkę) zorganizowałyśmy sobie po asfalcie. Agata na ostatnich metrach włączyła motorek, żeby mnie przegonić i... udało się jej. Na metę wpadła pierwsza, ale w ogólnym rozrachunku brakło jej sekund, żeby ze mną wygrać.

Wyścig do mety.


Chwila odpoczynku.
 
Zaczęliśmy już zbierać się do odjazdu, kiedy Agata zakomunikowała, że nie ma telefonu. Przetrząsnęła kieszenie, przebuszowaliśmy samochód i nic - nie ma. Musiał zginąć w lesie. I jak go tu teraz znaleźć, kiedy dla utrudnienia dzwonek jest wyciszony, bo tak. Nie pozostało nic innego jak wziąć mapy w garść i wrócić na trasę. Tomek uparł się iść z nami i jeszcze tylko nam brakowało, żeby mu po drodze noga odpadła. Pierwszy punkt zaliczony - telefonu nie ma. Drugi punkt - telefonu nie ma. A wszystkich punktów siedemnaście. 
- A po co ty właściwie bierzesz ten telefon ze sobą? - spytał Agatę Tomek.
- No, w razie gdybym się zgubiła.
- A zgubiłaś się kiedyś?
- Ja nie. Tylko telefon...
Szanse na odnalezienie niemego telefonu w lesie były dość nikłe, ale jakoś przed trzecim punktem wielokrotne dzwonienie  w nadziei, że ktoś znalazł i odbierze przyniosło efekt - telefon czekał już na mecie. O jak mi się lekko zrobiło, że nie muszę powtarzać całej trasy, po której już na mecie byłam wykończona. Telefon znalazł Jacenty i nasza wdzięczność będzie Go ścigać na najbliższych zawodach, na których będziemy i my i On.
 
DOBRA RADA: do lasu bierz telefon naładowani i niewyciszony. A jak nie musisz, to nie bierz. A jak bierzesz, to nie gub.


 

piątek, 8 marca 2024

WesolInO, czyli lubię wracać tam, gdzie byłam już...

Kolejna sobota i kolejne WesolInO.  Moje marzenie o pobieganiu w starej lokalizacji zostało spełnione, więc sami widzicie, że warto marzyć:-)  Co prawda baza zawodów nie była w szkole, tylko na Tramwajowej, ale za to niemal przy samym starcie.
 
Rzut okiem na mapę przed startem.
 
W pierwszej chwili w ogóle nie zorientowałam się jak ma się start do cmentarza, który jest moim głównym punktem orientacyjnym i pierwsze metry przebiegłam jak w obcym terenie wlepiając oczy w mapę i kompas. Dopiero po chwili ocknęłam się, że przecież wiem gdzie biegnę i poleciałam na pamięć. 
Cóż w znanym terenie nie udało mi się zgubić i dopiero przy ósemce usiłowałam odejść w przeciwnym kierunku od zamierzonego, ale też szybko zauważyłam swój błąd i zawróciłam. Jedyne o czym zapomniałam tak domagając się biegu w tych okolicach to obecność wydmy, która szybko sprowadziła moje siły do poziomu zerowego i oczywiście nie dałam rady przebiec całej trasy i część po prostu przespacerowałam.
Na ostatnim punkcie czekał na mnie Tomek uzbrojony w kamerkę i aparat. Normalnie poczułam się jak gwiazda.

PK 14.

Na metę to tam!
 
Ponieważ Tomek na jednej nodze nie był w stanie pobiec za mną na metę (mimo, że tylko truchtałam, a chwilami szłam), więc fotka metowa jest inscenizowana:-) Ale jest.

Koniec biegu.
 
Powrót na stare śmieci w pełni mnie usatysfakcjonował - było przewidywalnie, ale za to bezpiecznie, może ciut nudno, bo bez wrażeń specjalnych, ale wiosennie i radośnie. I o to chodzi.

Cały nudny przebieg.
 

wtorek, 5 marca 2024

Szkółka Skierdy po kwadracie.

Dobrze, że po każdej Falenicy następnego dnia są inne zawody i szybko mogę zapomnieć o porażkach skupiając się na nowym wyzwaniu. Tym razem była to Szkółka Skierdy. Tomek, choć sam nie biegł, uczciwie dowiózł mnie i Agatę na miejsce i zapewnił foto serwis.
 
W drodze na start.
 
Znowu postanowiłyśmy Z Agatą biec razem, zwłaszcza, że już po Falenicy wiedziałam, że mocy nie ma i nie ucieknę. Zresztą razem zawsze raźniej.

Wspólny start.
 
Jedynkę i dwójkę bezproblemowo wzięłyśmy na azymut, a w drodze na trójkę załapałyśmy się na kawałek ścieżki. Niewiele brakowało żeby z trójki  była katastrofa, bo pomyliła mi się z trzynastką stojącą niedaleko trójki, na szczęście Agata była czujna i w porę skorygowała kierunek. Z czwórką nie było problemów i wydawało się, że piątka będzie jeszcze łatwiejsza. Tymczasem przeszłyśmy obok dołu z lampionem w niewielkiej odległości, zaglądając tylko do sąsiedniego, po czym zaczęłyśmy w swoich poszukiwaniach oddalać się coraz bardziej od upragnionego celu. Razem z nami bezskuteczne poszukiwania uskuteczniała pani Maria i Ula. W końcu udało się znaleźć, ale byłam zła o tę bezsensowną stratę czasu.

Taki łatwy punkt...
 
Na szóstkę ambitnie azymutem, choć na upartego można było trochę wykorzystać ścieżki. Było ciężko, bo musiałyśmy przejść przez wydmę na wskroś, a las był i zarośnięty i zabałaganiony. Trochę ściągało nas w lewo, ale to taki prawie kontrolowany znos, nie mający wpływu na efekt końcowy.
Gdzieś koło siódemki las próbował wydłubać Agacie oko, więc w ramach protestu do ósemki poleciałyśmy przecinkami. Aż się Ula zdziwiła, że porzuciłam azymut i biegnę po kwadracie. Cóż, bywa. 
Swoją drogą od Uli i pani Marii wciąż nie mogłyśmy się uwolnić - to zostawałyśmy w tyle, to wyprzedzałyśmy, a co chwilę spotykałyśmy którąś na punkcie.
Bieganie po kwadracie nieźle się sprawdziło i tą metodą wzięłyśmy dziesiątkę i jedenastkę. Potem znów trzeba było przeprosić się z lasem i powalczyć z azymutem. Poszło bardzo dobrze, aczkolwiek  powoli, bo ani teren nie był sprzyjający, ani nasze siły nadmierne. Bez żadnych niespodzianek po drodze dotarłyśmy do mety, na końcówce urządzając sobie wyścigi. Wygrałam!
 
Byłam pierwsza!
 
Pierwsza, ale za to nieziemsko zmęczona.

Pierwsza to byłam oczywiście w naszej dwuosobowej rywalizacji, bo ogólnie to jak zwykle pod koniec. Nasze spotykane nieustannie po drodze rywali uplasowały się jedna przed nami, druga tuż za nami.
A tak poza tym to w lesie już czuć wiosnę i zdecydowanie muszę się mniej pancernie ubierać na bieganie.

Cała nasza trasa.

czwartek, 29 lutego 2024

FalInO, czyli wyszło jak zwykle.

Na FalInO pojechałam sama. Agata w soboty nie partycypuje, a Tomek nie dość, że z nieczynną nogą, to jeszcze miał kupę roboty do zrobienia. Nie wiem jakim cudem udało mi się nie zapomnieć żadnej z niezbędnych rzeczy - kompasu, smyczy, buffa, chusteczek, kasy, toreb na pobiegowe zakupy, dokumentów i siebie. Bo ja to w tych wyjazdach na zawody taka trochę Wąsikowa jestem - nie wszystko sama ogarniam. Tak się starałam, że na miejsce przyjechałam przed czasem, kiedy Janek był jeszcze w lesie i stawiał punkty. Jak już dotarł to w pierwszej kolejności przygotowałam sobie kartę startową, pobrałam mapę i cyknęłam pamiątkowe foty.

Z Jankiem.
 
W tym sezonie Falenica jest dla mnie wyjątkowo pechowa. Jak bym się nie starała, to i tak zawsze coś pójdzie nie tak.  Aż sama byłam ciekawa, co wydarzy się tym razem.

Startuję jako pierwsza w zerowej minucie.
 
Po wystartowaniu wytypowałam sobie dziesięć punktów, które zbiorę i wyszła mi dość długa trasa jak na moje (coraz mniejsze) możliwości. Postanowiłam zacząć od punktu przykościelnego, żeby potem o nim nie zapomnieć. Zresztą fajnie na początek wziąć coś łatwego. Czwórka i dwójka poszły łatwo nawigacyjnie, ale już od samego startu czułam, że moc z ubiegłego tygodnia mnie opuściła, a nogi w ogóle nie chciały nieść.
Biegnąc na ósemkę niespodziewanie wylądowałam przed domem, w którym dawniej mieszkałam. Gdybym patrzyła na mapę bardziej całościowo, nie było by to wcale takie niespodziane, ale ja patrzę w sumie tylko na kreskę. 
Ósemka wydawała się łatwa, w znanym miejscu, a jednak... Zamiast z drogi ruszyć na azymut, a jeszcze lepiej "na oko", zaczęłam kombinować z liczeniem  i dopasowywaniem ścieżek. A ze ścieżkami to zawsze problem, bo chodzą jakieś takie i wydeptują coraz nowe, których potem nie ma na mapie. Jednym słowem - ósemki nie mogłam znaleźć. Wstyd mi było jak cholera, ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Z opresji wyratował mnie Włodek, bo z daleka zobaczyłam gdzie podchodzi.

Niechlubna ósemka.

Do dziewiątki, jedenastki i kawałek do jedynki pobiegłam drogami, wyjątkowo bez żadnych niespodzianek, wszystko zgodnie z założeniami. Potem zgubiłam się z lenistwa. Nie chciało mi się podejść do asfaltowej drogi, żeby na piątkę namierzyć się ze stuprocentową pewnością i w efekcie punktu zaczęłam szukać za wcześnie. Mało tego - nie zgadzały mi się ścieżki, ale pomyślałam sobie: olać je. Niestety, nie wyszło mi na dobre to olewanie i w końcu ruszyłam w stronę tego zignorowanego wcześniej asfaltu. I tu znowu z opresji wybawił mnie Włodek. Niby na trasie czuwa nad Becią, ale tym razem to ja miałam chyba więcej korzyści z jego obecności w lesie. Pokazał mi gdzie stoi lampion i nie musiałam latać się namierzać.

Szukam, szukania mi trzeba...
 
Po piątce byłam tak skołowana, że zupełnie zapomniałam, że dwójkę już brałam wcześniej i polazłam do niej po raz drugi. Zorientowałam się dopiero próbując podbić kartę. Zaklęłam szpetnie (ale w myślach) i ruszyłam dalej.

 Dwójka podwójnie  zaliczona.
 
Z wybranych do zaliczenia punktów została mi jeszcze szóstka i siódemka. Na szczęście nie miałam z nimi problemów i poszło dość sprawnie. Za to do mety miałam dość długi i bezproduktywny przebieg, a do tego co chwilę przecinałam ścieżki trasy biegów górskich i musiałam uważać, żeby mnie ci biegacze górscy nie stratowali. Udało się i w jednym kawałku dotarłam do mety. Jeszcze tylko herbatka, chwila rozciągania się i można było wracać. 
Cóż - miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Ale i tak lubię biegać w Falenicy.

Cała moja trasa.
 

poniedziałek, 26 lutego 2024

ZZK Legionowo Przystanek z mocą, choć bez oczekiwanego wyniku.

Na ZZK w Legionowie mieliśmy obsadzić trzy trasy A, B i C, ale w sobotę po południu Tomek tak się zintegrował ze swoją nową firmą, że oddał jej nawet jedną nogę, a bez nogi biegać trudno. Cóż, w pewnym wieku fikanie na trampolinach i szaleńcze wyścigi na torze przeszkód nie są już odpowiednią rozrywką.  Pomimo kontuzji Tomek uznał, że samochód prowadzić da radę, zawiezie nas, a sam sobie przynajmniej popatrzy na las i biegaczy.

Jak obiecał, tak zrobił i dowiózł nas na start.

Wystartowałam pierwsza i ruszyłam nie czekając na Agatę, bo już od startu miałyśmy różne punkty. Moja trasa była lewoskrętna, a Agaty prawoskrętna.

Najpierw ja...

... potem Agata.

Zaczęło się wygodnie, ścieżką w bliskie okolice punktu. Jeszcze tylko przedrzeć się przez mokradlaną roślinność i punkt zaliczony. Dwójka i trójka już na azymut i podobnie jak jedynka na rowie, a tych w okolicy nie brakowało.
Czwórka była z dość długim dobiegiem i w zasadzie opłacało się pobiec ścieżkami wcale wiele nie nadkładając, a za to ułatwiając sobie życie, ale nie ze mną te numery.  Podobnie jak poprzedniego dnia czułam w sobie moc i parłam do przodu nie zawracając sobie głowy ułatwieniami. Piątka blisko. Ciut mnie zniosło w prawo podczas przeprawy przez bagnisko, ale dałam radę. Po piątce złamałam się i pobiegłam ścieżką, bo w sumie to jednak głupio biec równolegle do ścieżki przez krzaki. Można raz, dwa, ale przecież nie za każdym razem. Sześć, siedem, osiem i dziewięć stały na wydmie o bardzo urozmaiconej rzeźbie, ale znalazłam wszystko jak trzeba.
Kolejne punkty były przy moich ulubionych nasypach, na szczęście nie na ich szczytach, tylko w dole. Z trzynastką był lekki problem wynikający ze źle wrysowanej szkółki. Według mapy wyglądało, że punkt już dawno powinien być i wszyscy szukali dużo za wcześnie. Ponieważ była nas spora grupa, więc w końcu ktoś natknął się na właściwy dołek i wieść lotem błyskawicy obiegła teren.
Do mety zostały jeszcze tylko dwa łatwe punkty, za to na dobiegu do mety zniosło mnie wyjątkowo w lewo podczas omijania różnych przeszkód pod nogami.

Meta.
 
Biegło mi się równie dobrze jak poprzedniego dnia, czułam w sobie moc i prawdę mówiąc spodziewałam się trochę lepszego wyniku. Najwyraźniej jednak moje rywalki i rywale również poczuli moc i wyszło jak wyszło. Ale i tak wydaje mi się, że powrót do w miarę regularnego biegania powoli daje efekty. Bo przyjemność to na pewno!

Taki przebieg.

czwartek, 22 lutego 2024

WesolInO, czyli jak drgnęło w kondycji.

W soboty to my tak na przemian - raz FalInO, raz WesolInO. Ostatnio wypadło WesolIno. W sobotni poranek pogoda była tak wredna, że tylko naciągnęłam kołdrę  na głowę i zaczęłam wymyślać jakiś dobry pretekst, żeby nigdzie nie jechać. Jakoś nie miałam przekonania do biegania w deszczu. Tomek wykorzystał kilkuminutowe przejaśnienie i zmobilizował mnie do wstania. Na miejscu jednak wciąż miałam wątpliwości.
 
Naprawdę muszę wysiadać?
 
Na szczęście deszcz trochę zmniejszył intensywność, więc i humor od razu mi się poprawił. Poza tym z cukru nie jestem. Podobno.

Już na starcie.
 
Pierwszy punkt mieliśmy z Tomkiem ten sam i wspólnie opracowaliśmy strategię. Ja ruszyłam pierwsza, Tomek chwilę po mnie.

Start!
 
W sumie to prawie na samo miejsce biegło się ścieżką i tylko na końcówce trzeba było na chwilę zejść w las. Tomek dogonił mnie jeszcze na ścieżce i razem podbijaliśmy jedynkę.

PK 1.
 
Trasa okazała się zadziwiająco łatwa.  Trochę azymutem, trochę ścieżkami i jakoś poszło. Z siódemki na ósemkę miałam ochotę sobie pobiegać (bo przez las trochę się boję jeśli teren nierówny lub zagałęziony) dlatego nadłożyłam drogi i zrezygnowałam z azymutu. Kto bogatemu zabroni? 
Przed dziewiątką miałam krótką chwilę zagapienia się, ale na szczęście z szybką refleksją. Wynik czasowy może nie rewelacyjny, ale po raz pierwszy od dłuuugiego czasu czułam moc i miałam wrażenie, że samo się biegnie. Może to znak, że zacznie wracać kondycja? 
No co? Pomarzyć nie można?


 

poniedziałek, 19 lutego 2024

Leśny Mózg, czyli rehabilitacja po FalInO

Następnego dnia po fatalnym FalInO miałam szansę zrehabilitować się na Leśnym Mózgu w Zagórzu. Startować mieliśmy spod autostrady S2, co było dość praktyczne przy niepewnej pogodzie.

Pod autostradą.
 
Teren zawodów urozmaicony był obficie niebieskim kolorem, więc od razu nastawiłam się na ewentualną kąpiel, bo ja to wiadomo - na azymut, bez względu co po drodze.

Planowanie trasy.

I start.
 
Pomimo umiłowania azymutu, do pierwszego punktu postanowiłam pobiec ścieżką, a potem wzdłuż rowu i była to dobra decyzja. Z jedynki udało i się wyjść we właściwą stronę, nie tak, jak dzień wcześniej, ale tu już kolejność punktów była "po bożemu". 
Na azymucie do dwójki, za drogą, rozciągało się niebieskie, więc na wszelki wypadek ścieżką obiegłam niepewny teren i wbiłam się od boku. Takie tam niebieskie - sucho było. Trójka blisko i łatwo, do czwórki szczytem wydmy. Gdzieś w okolicach trójki (nie pamiętam - przed, czy po) spotkałam łosia. Jakiż on był piękny i majestatyczny. Aż mi się przykro zrobiło, że tak się panoszymy w jego domu, że aż biedny musiał uciekać.
Do kolejnych punktów biegłam/szłam prawie po kreskach, no bo przecież przyjechałam rehabilitować się po Falenicy.
Przy dziewiątce troszkę zmoczyłam sobie buty, bardziej przez niefrasobliwość, bo niespecjalnie uważałam na czym staję. Kolejne punkty znowu poszły gładko i został mi tylko dobieg do mety. Od jedenastki ruszyłam za sporą grupą nie patrząc nawet na mapę, no bo dokąd mieliby biec po ostatnim punkcie, jak nie na metę. Nooo, mogliby na przykład biec po kolejne punkty, gdyby nie byli z mojej trasy, tylko tej dłuższej. I tak się właśnie dziwnie złożyło, że byli z tej dłuższej. Kiedy się zorientowałam, nie było już sensu cofać się, więc dobiegłam za nimi do autostrady, a potem wzdłuż niej na metę. Trochę nadłożyłam i zmarnowałam cenny czas liczony do wyniku, no ale w porównaniu z dniem poprzednim to byłam po prostu REWELACYJNA! Pełna rehabilitacja.

Cały przebieg
 

czwartek, 15 lutego 2024

FalInO, czyli jaka piękna katastrofa!

Nie odpuszczamy i każdy weekend mamy zagospodarowany biegowo. Ostatnia sobota to wyjazd do Falenicy. Tym razem organizator zapowiedział zmiany i mieliśmy biegać w nowym (no, prawie nowym) terenie, a nie w kółko po wydmie.
 
Coś niewyraźna mina przed startem.
 
Wystartowaliśmy w tej samej minucie (choć na różne trasy) i zaczynaliśmy od tego samego punktu, czyli PK 3. Co dalej, to już miałam wymyślić potem.

Trzeba biec, póki są siły.

Wspólnie podbijamy nasz pierwszy punkt.
 
Podbiliśmy punt, Tomek szybko się ulotnił, a ja zaczęłam kombinować, gdzie dalej i które dziesięć punktów wybrać do zaliczenia. Rzuciłam okiem na mapę i postanowiłam lecieć na dwunastkę. Doprowadzające ścieżki były dość jednoznaczne, ale na wszelki wypadek ustawiłam też azymut w kompasie i ruszyłam. Już po chwili coś mi się przestało zgadzać z założeniami. Przede wszystkim nie znalazłam tych szerokich, na grubo zaznaczonych ścieżek, a te którymi biegłam nie do końca miały słuszny kierunek. Próbowałam więc trochę na azymut, ale chała - teren nie odpowiadał mapie i już. Postanowiłam wrócić do wiaty, spod której ruszyłam i namierzyć się jeszcze raz wykorzystując róg ogrodzenia. Efekt osiągnęłam podobny. Ze złości aż mi łzy stanęły w oczach, no bo jak to nie da się w takim małym lasku znaleźć punktu? Postanowiłam olać dwunastkę i zaliczyć dwójkę. Ruszyłam na północ, a tu teren przestał mi się zgadzać jeszcze bardziej. Co jest u licha? Zaczęłam zastanawiać się, czy czasem północ nie jest źle zaznaczona na mapie i może w tym problem. Po kilkunastu metrach w stronę dwójki znowu zastosowałam odwrót pod wiatę, gdzie z daleka widziałam już Anię podbijającą punkt. Chciałam z nią przekonsultować możliwość źle oznaczonej północy i w ogóle zobaczyć, co ona o tym sądzi.  Już miałam otworzyć usta, kiedy jak obuchem uderzyła mnie własna głupota. Byłam na PK 3, ale na mapie namierzałam się z PK 1! Oczywiście, że to się nie mogło udać:-( I tak to jest z tym scorelaufem - niby o nim pamiętałam, ale zakodowane jednak miałam, że zawsze zaczyna się od PK 1.

Tak mnie scorelauf wykiwał!
 
Jeśli ktoś myśli, że to już koniec  problemów, no to jest w błędzie. Owszem, namierzając się tym razem z PK 3, a nie PK 1 bez trudu znalazłam dwunastkę. Po dwunastce bezproblemowo zaliczyłam jedenastkę, a potem zorientowałam się, że z tego wszystkiego zapomniałam o jedynce, którą planowałam wziąć zaraz po trójce, kiedy już dotarło do mnie, że trójka to trójka, a nie jedynka. Trudno, jak się sypie, to już po kolei.
Z czwórką na szczęście nie miałam problemów, a potem stanęłam przed dylematem: gdzie dalej? Na ósemkę, czy na dziesiątkę? Kiedy doszłam do miejsca, gdzie trzeba było ostatecznie zdecydować, spotkałam Becię z mężem i postanowiłam podłączyć się pod nią, gdziekolwiek by szła. Byłam po prostu tak sfrustrowana, zdekoncentrowana i zdegustowana, że potrzebowałam przez chwilę nie musieć myśleć i oddać komuś przewodnictwo. Tym sposobem niespodziewanie zaliczyłam PK 10, PK 15 i PK 14 z czego te dwa ostatnie, najdalsze, do niczego nie były mi potrzebne, bo wymagane dziesięć punktów mogłam spokojnie zaliczyć na krótszej trasie.  Po czternastce rozstałyśmy się, bo dalej już nam było razem nie po drodze i poleciałam szukać ósemki. Jakoś na szczęście poszło. Przed szóstką miałam jeszcze drobne zawahanie, bo mi się strony świata przestawiły, ale na szczęście na krótko. Do szóstki to też poleciałam jak ta głupia, bo lepiej by mi było wziąć dwójkę tuż koło siódemki, ale daję słowo, że dwójki w ogóle nie zauważyłam na mapie, bo tak mi się zlała z zygzakiem narysowanym na drodze. Nawiasem mówiąc ten zygzak był bez sensu i tam gdzie mi nie pasował (czyli na końcówce trasy) po prostu go ignorowałam.
Koniec końców udało się zebrać te dziesięć punktów i wrócić na metę, ale to co w międzyczasie, to sam wstyd. Jak podsumował Tomek wysłuchawszy mojej opowieści: jaka piękna katastrofa!
 
 
Jak nie należy robić.